Trzy osoby => Trzy sny, bez porządku chronologicznego. Pierwszy jestem w stanie przypomnieć sobie z grubsza od konkretnego wydarzenia.
Walka na miecze świetlne, Sith z podwójnym mieczem kontra Jedi z dwoma pojedynczymi. Walczą w jakiejś hali, której część jest zaadaptowana na – powiedzmy – pokój dzienny. W pewnym momencie dekoder zaczyna strzelać czerwonymi laserami zmieniającymi wszystkie dobre istoty w zwolenników Ciemnej Strony Mocy. Oni dalej walczą, a ja używając Mocy [ :P ] przenoszę dekoder do zaparkowanego w pobliżu tira Biedronki, po czym to samo robię z Sithem. Wiem, że w środku są płyny do płukania tkanin i że to wszystko wybuchnie. Próbujemy się schować, ale z nie do końca pożądanym skutkiem, ponieważ okazuje się wkrótce, że w tirze ktoś był i nie wszyscy spoza pojazdu zdołali porządnie się ukryć. Więc część staje się bezmyślnymi, złymi zombiakami, po których nic nie widać, ale mogą być niebezpieczne, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
Chyba już po wybuchu powstaje taka mini osada w rzeczonej hali. Jest kilka domów, są obecni wszyscy niezbędni rzemieślnicy. Widzę po drugiej stronie „uliczki”, że na ścianie nie do końca ułożone są olbrzymie puzzle. Mam na stole przed sobą obrazek, który najwyraźniej ma tam powstać i zauważam jeden element układanki gdzieś obok. Jest na nim niepokojąca, jak to w horrorach, dziewczynka na huśtawce [czarne włosy, pusty wzrok… ;] ]. Każę komuś go tam zanieść. Gdy ta wskazana przeze mnie osoba pojawia się przy układance, okazuje się, że w jakiś sposób wybuch spowodował, że obrazek się zmienił. Obok panował w zasadzie dość spory bajzel, leżała obok drewniana, tylna noga wielkiego konia [miała dobre 3 m i zachowane proporcje]. Zombiaki przegoniły mojego wysłannika, który naskarżył, że to ja kazałam mu tam iść, ale ja już biegłam w stronę domku pani, u której zawsze można było się ukryć i wiadomo było, że nie jest ona zombiakiem. Rozmawiałam z zebranymi tam ludźmi aż zombiaki wyważyły drzwi wcześniej wspomnianą końską nogą. Obudziłam się ;)
Jakiś czas temu śniłam, że zamieszkałam w okolicy, w której były same akademiki – pomyślałam później, że to było coś w stylu Teków, ale trzeba zaznaczyć, że było duże i trochę portowe, bo było pełno mostków. I miało własną kolej.
Miałam się zakwaterować z koleżanką, wszystko było tak zawile zorganizowane, że nie byłyśmy w stanie niczego załatwić ani znaleźć naszego akademika. Gubiłyśmy się, ona prawie wpadła pod pociąg bo łaziła po torach. Ludzie byli kosmicznie niemili, w ogóle nie chcieli pomóc, wskazać kierunku, czy coś. Zostawiłyśmy swoje rzeczy u znajomej w pokoju i wyruszyłyśmy na poszukiwania. Już wiedziałyśmy, gdzie iść, ale trzeba było się przedostać przez labirynt rozsypujących się mostków. Ona pobiegła przodem i okazało się, że ten mostek wcale nie prowadzi tam, gdzie chciała, a sprawiał takie dobre dla nas wrażenie tylko dlatego, że ktoś z samorządu jakimś systemem przesunął go tak, bo akurat taka trasa mu była potrzebna. Ale już nie była, więc mostek zaczął się ruszać i koleżanka w ogóle nie miała jak się stamtąd wydostać, bo na każdym końcu czekała ją tylko kąpiel. Poszłam okrężną drogą, ale ten most wyglądał przynajmniej stabilnie. Obiecałam, że postaram się jakoś ją stamtąd wydostać, jednocześnie cieszyłam się, że tam nie polazłam za nią.
Nie pamiętam, czy udało się ją uratować ;)
Natomiast dziś w nocy… Miałam brać ślub. Pierwsza część snu już kiedyś mi się śniła. To znaczy…
Byłam krokodylem. Towarzyszył mi drugi krokodyl, bardziej obeznany w świecie. Starał się pomóc mi na początek, np. pokazywał, jak zdobyć dodatkowe naleśniki z kuchni. Kuchnię stanowił wielki prostopadłościan jadący na szynach zawieszonych w powietrzu. Wszystkie ściany były rozgrzane, żeby nikt po nich nie chciał łazić. Więc skakaliśmy na końcówkach ogonów [jak Tygrysek], mieliśmy podnieść kratki wentylacyjne i przez nie wylatywały podrzucane przez kucharza naleśniki, które zjadaliśmy na bieżąco. Ale kucharz musiał nas zauważyć przez jakiś mój błąd i spadłam na tory, ale dalej się poruszałam, a w miejscu, gdzie tory przecinała droga, zeskoczyłam na drogę i wpadłam pod autobus i dalej się poruszałam, tym razem używając Mocy. Od jakiegoś czasu miałam już ludzką postać, chociaż przejście było bardzo płynne.
Poruszałam się więc równo z autobusem, regulowałam tylko odległość pojazdu ode mnie. W pewnym momencie straciłam tą zdolność i wyglądało na to, że zaraz zostanę zgnieciona, więc postanowiłam – cały czas w ruchu – przeturlać się na pobocze, ale oczywiście nie udało mi się i tylko czekałam, aż poczuję koło na plecach i sobie umrę. Ale – jak to u mnie bywa – autobus się zepsuł na moich plecach właśnie, a ja tylko się przeciągnęłam i odeszłam gdzieś na bok. Tymże autobusem jechali goście na mój ślub, a przewoźnik już chwilę później dzwonił do mojej matki z pyskiem, że sabotuję własną imprezę i mnie zaskarżą, że specjalnie rzuciłam im się pod koła. Na szybko załatwiłam sobie adwokata. Miałam na sobie niebieską kieckę ślubną i nawet ktoś mi wcisnął jakiś bukiet. Szkoda, że nie widziałam/nie wiedziałam z kim ten ślub biorę.
Staliśmy na poboczu i czekaliśmy, chociaż nie wiedziałam na co. W końcu ktoś przekonał mnie, że jeszcze nic stracone i można dziś wziąć ten ślub, więc wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu jadącego w dobrą stronę. Po drodze mijaliśmy siedzibę Zotta w Opolu, więc uznałam, że chrzanię to i idę kupić sobie budyń z bitą śmietaną…
Przy okazji chciałam anulować zakup książki i zamówić inną. Obie dotyczyły chyba gotowania. W punkcie obsługi klienta próbowałam kobiecie wytłumaczyć, o co mi chodzi, ale nie była zbyt pojętna i do tego wyglądała jak zasuszona ropucha.
Była 4:30 nad ranem, łaziłam po sklepie, szukając swojego budyniu, chociaż wiedziałam, że będzie można płacić dopiero o 0:15 – wiedziałam, że to znaczy, że o szóstej rano otwierają kasy.
W końcu nie znalazłam czekoladowego i ktoś za mną łaził, więc uznałam, że trzeba stamtąd zwiewać. Na zewnątrz czekała matka w samochodzie, czmychnęłam. I odjechałyśmy drogą szerokości samochodu, po obu jej stronach była przepaść.