h1

:)

26 grudnia, 2013

Byłam we Wrocławiu, który nie wyglądał jak Wrocław. Jednocześnie trwało we mnie przekonanie, że jestem w niemieckim mieście. Byłam z samcem. Wiedziałam, że znajoma, z którą dawno nie miałam kontaktu, jest gdzieś przetrzymywana. W jakiś niewyjaśniony sposób dostałam współrzędne tego miejsca i zorganizowałam sporą grupę osób, które miały pomóc mi ją odbić. Szliśmy jak po sznurku trasą pokazaną przez googlemaps aż dotarliśmy do budynku, z którego nikt nie mógł wyjść, choć wchodzenie nie było tak problematyczne. Wchodziło się jak do piwnicy, po obu stronach schodów ustawione były manekiny z sukniami ślubnymi, gdzieś w tle kobiety wybierały kiecki, dalsza część korytarza była obita czerwonawą boazerią, przytłumione światło potęgowało efekt  Twin Peaks. Przez część snu byłam jakby kim innym, obserwatorem, który miał pomóc mi zrozumieć, dlaczego ci ludzie tu zostają. Widziałam większość tych osób, głównie kobiet, w ciemnawych korytarzach i otwartych pomieszczeniach bez drzwi. Przeszłam  takim korytarzem, który po prawej ciągnął się dalej, a po lewej był zablokowany przez wersalkę, na której siedziała owa znajoma z jakąś kobietą. Uśmiechała się. Poszłam w prawo, lecz korytarz zakręcił znów w lewo i wyszłam po drugiej stronie rzeczonej wersalki. Nastąpiło przesunięcie w czasie, widziałam koleżankę w pokoju z facetem, których ich wszystkich tam trzymał. Płakała. Powiedział „Wiesz, co musisz zrobić, żebym Cię wypuścił”.  Wyszłam stamtąd z którymś z mieszkańców, a kilkoro z pozostających w budynku wyglądało za nami przez drzwi, nic nie mówili, ale robili tyle zamieszania, że ktoś niewłaściwy musiał zwrócić na to uwagę. Wróciłam.

Znów byłam sobą. Wjeżdżałam wraz ze swoją grupą ruchomymi schodami, a uwięzieni w budynku ludzie odwracali wzrok, nie patrzyli na żadne z nas. Próbowałam ich podpytać „Dlaczego po prostu stąd nie odejdziecie?” – więźniów było ponad pięćdziesięciu, a oprawca jeden.  Dotarliśmy na górę, usiedliśmy przy bardzo długim stole i do każdego z nas podszedł właściciel przybytku z dwoma karteczkami  wypachnionymi niemal identycznymi perfumami i każdemu wręczył po dwie fiolki. Zgadniesz, które to oryginał  – możesz odejść i dostaniesz obiad. Nie wskażesz właściwej fiolki – pozostajesz na jego łasce i niełasce. Możesz zrezygnować bez konsekwencji zaraz po powąchaniu kartek lub po otwarciu fiolek. Kilka osób rozsądnie zrezygnowało. Ja byłam pewna wyboru, zgadywałam jako piąta. Jako pierwszą wskazałam złą buteleczkę.  Na szczęście moi ludzie stanęli za mną murem.

Wszyscy zostali uwolnieni.

Zgadywałam chyba przez ten obiad.

h1

Ucieczki i śluby, trudno je czasem rozdzielić.

25 marca, 2012

Zaczęło się od tego, że trzymałam w dłoni zwierzątko, którego ciało było pokryte taką bardzo skórzastą, wydawałoby się grubą powłoką (ale jednocześnie było na tyle małe, że ta skóra nie mogła być zbyt gruba), było najwyraźniej zwierzęciem wodnym, bo miało cztery płetwy, a jego twarz była podobna do JarJar Binksa – uszy chyba też służyły jako płetwy. Rozmiarowo – jakieś 25 cm długości. Musiałam go chronić, ktoś próbował znaleźć to stworzenie i jeszcze dwójkę jego towarzyszy, którzy wyglądali inaczej i różnili się rozmiarem. Biegłam więc po mieście, które było bardzo Salzburgowate. Sens ucieczki polegał na tym, że zwierzęta te, gdy pozwolić im na dosłownie chwilowy pobyt w wodzie, potrafiły przekształcić się w ptaki i przez jakiś czas lecieć (aż – w sumie dość szybko – zmieniały się z powrotem). Momentami więc goniłam trzy ptaki – sikorkę, gawrona i jakiegoś drapieżnego – tylko po to, żeby później móc udostępnić im pojemnik z wodą na chwilę, z którego wylewałam je w powietrze, gdzie przechodziły transformację i zwiewały już same.
Biegłam więc ulicami wiekowego, górskiego miasteczka (trudno jest użyć innego słowa, jak jest się przyzwyczajonym do zupełnie innej – wyższej – zabudowy) i zgarniałam wodę z małych fontann. Miasto było przeładne, wszędzie barokowe wstawki, wydawało się takie trochę oderwane od szarej rzeczywistości. Przy okazji próbowałam zgubić goniących nas agentów, którzy niestety bardzo dobrze zlewali się z tłumem, ale najczęściej dało się ocenić po jakichśtam niewielkich odchyleniach w ich zachowaniu, że są wrogo nastawieni, czy może nerwowi. Wyglądali jak zwykle przechodnie – starsi panowie w beżowych płaszczach i kapeluszach, czasem z psem na smyczy. Był moment, w którym się przewróciłam i te małe głupki wylądowały obok mnie, ale już po chwili uciekaliśmy dalej. Doszło też do starcia z jakimś agentem – nie miałam wtedy dostępu do wody i musiałam go na chwile zatrzymać, żeby moi podopiecznie zdołali jakoś się stamtąd wydostać. On nie mógł zdradzić sie z tym, że jest agentem, więc próbowałam właśnie jakoś od tej strony podejść do sprawy i zmusić go, żeby nie reagował (dyskrecja była dla nich bardzo, bardzo ważna). Miał na smyczy białego wyżła z czarnymi oznaczeniami/łatami/watevr.
Nastąpiła zmiana wątku. Dobiegłam do hotelu, bo trzeba było zacząć przygotowywać się do ślubu kościelnego siostry. Siostra (w ciąży) miała wyjść za Foremana z pewnego niezwykle popularnego serialu. Miałam kupioną kremową kieckę już dużo, dużo wcześniej. Oczywiście, nie umiałam jej znaleźć. Jej górna część była jakby gorsetem z grubej, pokrytej od zewnętrznej strony futrem – coś jak bardzo solidny, gruby kożuch wywinięty specjalnie na lewą stronę, cokolwiek, zapinany z przodu na haftki. Byliśmy już spóźnieni, ale trzeba było jeszcze zagonić ludzi do hotelu, żeby się poprzebierali i sprawdzić salę. W hotelu, który wyglądał trochę jak akademik, w którym mieszkałam we Francji, się zgubiłam. Musiałam wejść do pokoju, w którym – jak się okazało – stała do mnie tyłem naga kobieta, której sylwetka była w kształcie prostokąta, od którego odstawały tylko ręce i głowa. Przeprosiłam, wzięłam z pokoju to, co musiałam i wyszłam.
Sprawdzanie sali zaowocowało dwoma wnioskami – 1. podłoga była niesamowicie śliska, żegnajcie hulanki i swawole; 2. byliśmy bardzo spóźnieni. Ale to drugie nie było aż tak ważne, bo ksiądz się nie ciskał, że się grzebiemy – w końcu klient płaci, to klient wymaga. Sala była ogromna, na środku było wielkie koło przeznaczone do tańca, miało przynajmniej trzydzieści metrów średnicy. Gdzieś w oddali było widać stoliki, a w górze wielkie kryształowe żyrandole. Dlaczego stwierdziłam ,że podłoga była śliska? Ponieważ w drodze od wejścia do sali do jej środka przewróciłam się trzy razy. Ot tak.

h1

Atlantyda? Ano Atlantyda.

19 grudnia, 2011

Trochę w ramach prezentu urodzinowego można powiedzieć mi się to przyśniło, przynajmniej tak można to pokrętnie interpretować.

Z niewielką grupką facetów szłam przez bardzo gęsty, raczej tropikalny las. Powadziłam grupę, bo miałam im pomóc w dostaniu się do Atlantydy (nie „na”, tylko „do”). Mignął nam w krzakach jakiś dzikus. Okazało się, że mnie zmusili i byłam właśnie z tejże Atlantydy. Wskoczyłam przez taka półprzezroczystą błonkę, która zafalowała w trakcie skoku, nie było mnie widać z drugiej strony. Taka kamuflująca była, siłowa. Miałam coś jak kuszę, szybkostrzelne. Wystrzelałam prawie całą tę grupę, jeden mnie gonił, wspięłam się bardzo wysoko na jakąś ścianę. Jeden z tych naprawdę moich – ubrany dość dzikusowato, czyt. Maskująco – ubił ostatniego i zaprowadził mnie do miasta. Miałam najwyraźniej wyprany mózg, bo niewiele pamiętałam, wszystko poznawałam na nowo. Prowadził mnie przez jakiś czas ścieżką w tej dżungli, aż zaczęliśmy mijać jakieś elementy wskazujące na niedaleką obecność cywilizacji – m.in. paczkę po papierosach z napisami sporządzonymi przy użyciu nieznanego mi alfabetu, których nie rozumiałam. Miasto, do którego mnie zaprowadził i oddał do mojego domu, wyglądało jak Wrocław, ale Wrocław jakiś taki spikselizowany.  Ściany i wszystkie powierzchnie były złożone z jakby cegiełek, ale rozumiałam to tak, jakby to był Wrocław, ale równoległy w czasie i przestrzeni do naszego. Budynki były niższe i miały żywsze, bajkowe kolory, a po brukowanych uliczkach jeździły pastelowe samochody wykonane chyba z masy papierowej, a przynajmniej tak wyglądały.

Po mieście oprowadzały mnie dwie osoby – mój brat i tamtejszy naukowiec, który miał mnie doprowadzić do porządku. Okazało się też, że były dość istotne, choć niewidoczne na pierwszy rzut oka,  różnice anatomiczne między mieszkańcami tego miasta a tymi z naszego Wrocławia.

Sen był boski – barwny, spójny, porządny fabularnie… Szkoda tylko, że został tak gwałtownie przerwany.

h1

Harpie?

19 października, 2011

Byłam w akademiku, który stanowiła jakby sieć baraków w jakimś parku, pośrodku płynął strumyk. Goniłam się z jakimś znajomym, który w końcu postanowił mnie odprowadzić do mieszkania ze względu na późną już porę, chociaż mam wrażenie, że pora była właśnie już prawie bardzo wczesna, ale dalej było ciemno. Trasa była bardzo prosta, asfaltowa droga wśród małozłożonych pastwisk z okazjonalną kępą krzaków. Dotarliśmy na miejsce, które okazało się być wybrzeżem z piaszczystą plażą przechodzącą w dużą przystań, przy której czekał jakiś duży statek.

W trakcie tego spaceru zwróciłam uwagę na sporą, bardzo wysoką formację chmur. Przy krawędzi jednej z większych zauważyłam najzwyczajniejszą w świecie dziurę, która wyglądała, jakby powstała przez przebicie się przez tę chmurę czegoś – powiedzmy – sporego. W tym miejscu było nas już kilka osób i wszyscy wpatrywaliśmy się w niebo. Po chwili zauważyliśmy, że tam w górze toczy się jakaś walka. Umieliśmy rozpoznać stworzenia wyglądające jak harpie. Tyle że niekoniecznie były to kobiety, bardziej właśnie skłaniałabym się ku opinii, że to były samce. Walka toczyła się przez jakiś czas, towarzyszyły temu błyski błyskawic i odległe grzmoty, że o coraz bardziej niespokojnym morzu nie wspomnę. W końcu jedno z tych stworzeń – wyjątkowo małe, choć nadal bardzo harpiowate – zostało strącone przez resztę. Jak już spadło na ziemię, to niestety nie można było mu pomóc, ale oczywiście towarzystwo zabrało się za robienie zdjęć. Oczywiście, byłam przekonana, że wynikną z tego tylko kłopoty. Ostatnią scenę tego snu widziałam z zupełnie innej perspektywy, która zmieniła się wraz z ostatnią błyskawicą – widziałam teraz wybrzeże z dużej wysokości i świeżo powstały na nim wielki napis wymalowany prawdopodobnie krwią. Ale za cholerę nie pamiętam, co tam było napisane ;)

h1

KDELI, ew. coś mniej wzniosłego

19 sierpnia, 2011

Byłam w dużej sali, na jakimś zamku? Tak to przynajmniej wyglądało. Stałam obok stołu, przy którym siedziała kobieta, która najwyraźniej była moją siostrą. Wiedziałam, że rządzi tym miejscem i całym królestwem, a jej mąż nie żyje. Warunki były dość surowe, generalnie bez przepychu.
Na salę wchodzi postawny mężczyzna z brodą, w późnym wieku średnim i urywa wcześniej opisanej kobiecie głowę, a resztę jej ciała gwałci. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie jestem w stanie zareagować. Jak kończy, dołącza do niego jego – najwyraźniej – małżonka, w niebieskiej sukni, z wielką fryzurą złożoną z dredów ułożonych na kształt czegoś w rodzaju koka, ale naprawdę dużego [40 – 50 cm?] (w momencie jak to piszę, to kojarzy mi się to trochę z królową zergów z SC2).
Moja osoba się w sumie nie liczy, ale należy mnie pozostawić przy życiu ze względów dyplomatycznych i oczywiście trzeba też mnie jakoś upokorzyć i pokazać, kto tu teraz rządzi. Okazuje się, że świetnym sposobem na to jest wyrwanie języka siostry i spreparowanie go w taki sposób, że muszę go trzymać w ustach na tej zasadzie, że od tego momentu każde moje słowo (wymuszone przez nich) jest równoważne z jej opinią. Na początku strasznie seplenię, co sprawia im radość, ale przyzwyczajam się po jakimś czasie. (generalnie chora sprawa, wiem. I nie, nic nie gnije.)

Agresorzy rządzą sobie na moich ziemiach, stawiam bierny opór, ale naprawdę niewiele jestem w stanie zdziałać. Robię, co się tylko da. I w zasadzie tylko wokół tego sen się kręci. To znaczy – sceneria, czyli jakieś zamczysko, dużo kamiennych posadzek, draperie; do tego służba, która mnie zna i szanuje, czuć od nich zarówno poparcie jak i zrozumienie bezsilności; no i te nieszczęsne umiejscowienie kogoś, kto jako jedyny wśród osób o jakimkolwiek znaczeniu potrafi kierować się zdrową moralnością i – nazwijmy to dziko – honorem.

Przyznaję, że sen na pewno wiąże się z tym, że niedawno obejrzałam Grę o Tron. I cieszę się, że się zebrałam, żeby go opisac, bo kilka mi ostatnio umknęło z czystego lenistwa i niechęci do pisania (jak już człowiek napisze tę pracę magisterką, to później ma wstręt do słowa pisanego własnego autorstwa :P Przynajmniej ja mam.).

h1

Setki, tysiące…

23 kwietnia, 2011

Szłam brzegiem lasu z kilkoma osobami z rodziny i zaczął padać szalenie intensywny śnieg. Momentalnie ograniczył bardzo mocno widoczność, po chwili okazało się, że to białe pióra. Baliśmy się, że to z zestrzelonych ptaków, ale takie ilości? Raz na jakiś czas zdarzał się ciąg szarych, gołębich.
Mimo to – szliśmy dalej.

Po drodze okazało się, że musimy w zasadzie wybrać, czy jesteśmy sprzymierzeńcami Scoiatael, czy może (tak, nazwę to w ten sposób) Zakonu. Przechodziliśmy obok tymczasowej twierdzy Zakonu, leciało już zdecydowanie mniej piór.
Szedł z nami pies. Jak weszliśmy na tereny sporne i zaczęliśmy spodziewać się walk, rozdzieliliśmy się. Poszłam z dwójką osób prosto i zauważyliśmy w oddali osadę Scoiatael i wychodzący z niej mały oddział. Skręciliśmy w jakąś ścieżkę, licząc na to, że nie zostaniemy zauważeni. W jakiś pokrętny sposób dotarliśmy do twierdzy, która została niemal natychmiast zaatakowana. Przypadkiem udało mi się uciec z psem do jakiegoś wewnętrznego kręgu, który był bezpieczny. W ostatniej chwili próbował wskoczyć tam jakiś zakonnik, ale zatrzaskujące się wrota zgniotły mu nogę i zszedł, ale przez kilka ostatnich minut życia chyba był szczęśliwy, a na pewno przekonany o tym, że przeżył je w dobry sposób.

Później szukałam bliskich w obozie dla uchodźców i wszyscy się na szczęście znaleźli. Po krótkim pobycie w obozie, postanowiliśmy iść dalej.

Ostatnią sceną, jaką pamiętam, było obserwowanie grupy krasnoludów na wycince drewna. Mieli biało pod stopami, a ja zastanawiałam się tylko, czy to śnieg, czy pióra.

Powiem szczerze, że ta pierwsza scena z piórami mnie trochę zniszczyła. Zdałam sobie sprawę z tego, jak rzadko trafiają mi się tak majestatyczne, dokładne i widziane z tak szerokiej perspektywy sceny. Inną tego typu, jaką pamiętam bardzo dobrze była ta ze snu związanego z WoWem ;) Jak leciałam na jakimś wierzchowcu (feniksie :P).

I samo to, co tam widziałam było takie z jednej strony boskie, a z drugiej bardzo, bardzo niepokojące.

A to wszystko w czasie popołudniowej drzemki ;)

h1

You know I dreamed about you

21 lutego, 2011

W moim domu zorganizowano małą imprezę, czy może spotkanie. Obecnych oprócz mnie było może z pięć osób.  Rozmawialiśmy.  Śmialiśmy się. W pewnym momencie osoba, z którą relacje nie układają mi się tak, jak powinny, podniosła mnie (trzymając w talii) i unosiła tak, jakbym była w stanie nieważkości. Jak na tych wszystkich filmach, gdzie astronauci odbijają się sprężyście od ścian, sufitów. Z jednej strony wkurzała mnie ta sytuacja, a  z drugiej – świetnie się bawiłam. Później osoba ta poszła spać.

W tym czasie kto inny z towarzystwa zaczął na widok pomidora robić coś, co przez Google’a może sprowadzić tutaj nieprzyzwoitych ludzi, więc nie będę szalała z opisami. Nie umiał się powstrzymać, pomimo obecności innych ludzi i starał doprowadzić się do – nazwijmy to – błogostanu. Większość była tym rozbawiona, ale mnie to somewhat niepokoiło.

Następnego dnia zeszłam na dół i zauważyłam otwarte okno w pokoju, było zimno. Na wersalce leżał kot wielkości owczarka niemieckiego, opatulony kocem tak, jakby to był strój, który pozwalał tylko na odsłonięcie twarzy (bez uszu nawet). Coś jak burrito-cat. Przymknęłam okno, bo – choć wydawał się unieruchomiony – bałam się, że zwieje.

Później byłam na dużej imprezie rodzinnej u koleżanki. Jak później wymyśliłam, to musiał być jej ślub. Zorganizowaliśmy przedstawienie. Jedi vs. Sith (3:3). Walczyliśmy w sumie całkiem na serio. Zbliżaliśmy się do siebie na linii prostej, schodziliśmy w dół po schodach na niewielką arenę. Niestety, na miejscu sprawy przybrały nieprzyjemny obrót, ponieważ po chwili było już 1 na 1 i on był ode mnie większy. Na dodatek oszukiwał. Miotanie piorunami, te sprawy… Po kilku chwilach miotania się, ktoś krzyknął, że się poddajemy, ja ochrzaniłam Sithów, że oszukiwali i poszłam do łazienki.  Tam na drzwiach znalazłam kartkę, z powodu której oceniłam na czyjej imprezie jestem i później wywnioskowałam okazję. Rozpoznałam po prostu charaktery pisma autorek.

Część napisu, którą pamiętam, brzmiała: „Wszystko jest świeże, więc nie traćcie czasu na poszukiwania”. Musiałam tymczasem lecieć na miasto coś załatwić (tutaj rzecz działa się we Wrocławiu) i biegłam na tramwaj, była XX:23. A sam tramwaj już wjeżdżał na skrzyżowanie. Wbiegłam do przejścia podziemnego w pobliżu pewnej galerii handlowej i okazało się, że budują tam dwupoziomowe metro. Wszystko było słabo zabezpieczone i  na wyższym poziomie, musiałam biec po średnio solidnych deskach nad poziomem niższym. Wszystko się telepało, a tunel był coraz węższy i coraz bardziej ubłocony. Pod koniec musiałam się czołgać, wlazłam na dziwną konstrukcję, która dziwnie się poruszała i uważałam, żeby:

a) mnie nie przecięła

b) nie spaść na dach pociągu poziom niżej

Każdy mój ruch powodował pozornie chaotyczne ruchy maszyny, powoli starałam się zrozumieć, o co w tym chodzi i nadal spieszyłam się na tramwaj… W całości uwalona błotem czołgałam się dalej.  Na końcu tunelu były nieprzejrzyste drzwi wahadłowe, a jak zdołałam ich dotknąć, to – oczywiście – zadzwonił budzik.

h1

Dawno temu

29 listopada, 2010

Na początku chcę zaznaczyć, że nie pamiętam tych snów tak dobrze, jak chciałabym pamiętać.

Pierwszy – nazwijmy go roboczo (choć Księcia Persji nie oglądałam ani nie grałam w grę) Piaskami czasu ;)

Stojąc na plaży, widziałam bramę/przejście, za którym na bank był inny wymiar/alternatywny wszechświat. Ktoś próbował przekonać mnie, że wcale tak nie jest. Mogę spokojnie przechodzić i po prostu będę stała dalej – nic więcej. Oczywiście, ktośtam (moja siostra?) musiał przeleźć przez bramę, co i mnie do tego zmusiło. Tam okazało się, że jestem ścigana, choć tak naprawdę nikt ze ścigających nie wie, jak wyglądam. Więc mogłam bez problemu przemieszczać się po terenie i nikt mnie nie nagabywał. Zwiedzałam sobie i zbierałam informacje o swoim domniemanym wrogu. Był w jakiś sposób uśpiony w wielkiej, pionowej ścianie, na której widoczne były tylko jakieś inskrypcje, coś jak hieroglify. Obserwowałam to przez chwilę, wyciągałam wnioski.
Nie wiem, co dokładnie spowodowało, że ściana zaczęła się rozpadać, a na kolejnych poziomach zamiast obrazków widziałam już realnych wojowników, rydwany, bicze i inne takie ciekawe (chociaż w tamtej sytuacji nie do końca).
Prawdopodobnie stało się to dlatego, że zostałam rozpoznana. Ale jak – nie wiem. Zmierzałam ku sercu świątyni, gdzieś na najwyższym piętrze wielkiego budynku z białego marmuru. Użyłam windy. W końcu interesowało mnie czterystaktóreś piętro. Po drodze zmyliłam pościg, który wysłałam na jakiś inny – niższy – poziom.
Na miejscu spotkałam się z już żywym łysym, postawnym mężczyzną. Ubranym jakoś tak staroegipsko. Tak, był tym właśnie wspomnianym wyżej wrogiem. Rozmawialiśmy, wywiązała się walka. Poszły w ruch bicze i zakrzywione miecze. (Może oglądałam wcześniej Aladyna? ;) ) Nie wiem, kto wygrał. Ale na pewno usłyszałam wiele słów od niego, chociaż i tak nie uda mi się ich przytoczyć.

Drugi sen, powiedzmy, był ciekawszy. Chociażby z tego powodu, że lepiej go pamiętam.

Sporą grupą mieliśmy zamieszkać w jakimś niesamowicie odpicowanym domu, który został kiedyśtam opuszczony przez jego mieszkańców. Jakieś dwadzieścia osób, parter i piętro, obsługa w domu…
Najpierw zastanawialiśmy się, kto dostanie jaki pokój. Pomieszczenia były zadbane i ładnie wyposażone. Każdy był w stanie znaleźć coś dla siebie. Wiele wskazywało na to, że zajmę sobie pokój po jakiejś (nomen omen) Kasi. Podobno niesamowicie złośliwej i najmniej przyjemnej w obyciu mieszkanki domu. Sam pokój był niewielki, ale zaraz przy nim była biblioteczka, do której dostęp był tylko z pokoju i na tej samej zasadzie łazienka. W biblioteczce znalazłam wiele książek, które mi się podobały, wiele też takich, które planowałam przeczytać, no i… kolekcję książek z ilustracjami z bajek Disney’a, a także chyba pełny zestaw Kaczorów Donaldów.  Coraz bardziej byłam przekonana ;)
Pozwiedzałam cały dom, wypytywałam ludzi o pokoje, które wybrali i o przyczyny ich decyzji. Oglądałam je. Rozmawiałam z majordomusem ( ;) ) o tym, komu wcześniej służyły dane pomieszczenia.
Gdzieś w piwnicy natknęłam się na tunel w czarnym kamieniu, kończył się schodami prowadzącymi w górę. Wylądowałam w wielkiej, kilkupoziomowej bibliotece. Weszłam na jeden z balkonów i rozmawiałam z osobami, które przyszły tam ze mną. Panowało wśród nas przekonanie, że nie możemy niczego stamtąd wynieść, bo stanie się coś nieprzyjemnego ;) A oprócz książek było tam pełno różnych ciekawych drobiazgów, często pierdołowatych, ale przecież akurat ja lubię takie najbardziej ;)
Gdy wracałam, trafiłam w jakąś odnogę tunelu, gdzie przetrzymywany był jakiś mały stwór, który próbował mnie odciągnąć od myśli o zamieszkaniu tutaj. Uwolniłam go, uciekł, wróciłam na górę. Wyszłam na zewnątrz i okrążyłam cały dom. Znalazłam na zewnątrz szafkę kuchenną, w której stały jakieś puste puszki.
Wróciłam do środka, usiadłam na stosie poduszek pod ścianą w pokoju dziennym, oparł się o mnie jeden z tam obecnych. Siedzieliśmy sobie przez jakiś czas, rozmawialiśmy wszyscy, niektórzy w tym czasie wnosili swoje rzeczy. Dowiedzieliśmy się, że raz na jakiś czas następuje po prostu całkowita wymiana mieszkańców domu, ale nikt nie powiedział nam, czym była spowodowana.
Po jakimś czasie takiej sielanki majordomus zamienił się w zombiaka, chłopak oparty o mnie zaczął dziwnie charczeć, więc go zabiłam, zanim zmienił się w nieumarłego. Majordomusowi urwałam łeb i z kilkoma osobami odpornymi na te przemiany wybiłam wszystko, co zmieniło się w wyżej wymienione stworzenia.
Później wywnioskowaliśmy, że w domu musi być jakiś czynnik, który powoduje, że osoby podatne zmieniają się w zombiaki, a my najwyraźniej byliśmy na to odporni.
I właśnie ten czynnik uznaliśmy za przyczynę udostępnienia nam domu i to, że raz na jakiś czas wszyscy jego nowi mieszkańcy znikali ;)

h1

Dziś krótko

26 września, 2010

Pomyśleć, że wczoraj znowu jęczałam, że coś sny mi ostatnio nie wychodzą ;) Ale to tak zawsze jest.

To był Wrocław, choć jednocześnie mój dom rodzinny. Cztery osoby jeździły na łyżwach – ja byłam w glanach, choć brzegi podeszew [kosmos, nie wiedziałam, że tak jest poprawnie…] były ostre, więc w zasadzie mogłam szaleć.
Dwójka kolegów umiała czarować, a ja wprost powiedziałam, że nie chcę się tego uczyć [nie mam pojęcia, dlaczego – może już umiałam ;) ], a znajoma udawała, że nic takiego nie potrafi, choć próbowała już wcześniej nauczyć się sama. W czasie jazdy pozostawiałam za sobą czerwone ślady, a oni niebieskie. Po jakimś czasie poszliśmy zakwaterować mnie do akademika ;)

Okazało się, że dwójka wspomnianych kolegów zajmuje się obrotem poczty w dwóch różnych akademikach. Po wyjściu z domu studenckiego z jednym z nich zauważyłam kurczaczka błąkającego się z dala od kwoki. Obok, we wgłębieniach słupów elektrycznych zauważyliśmy dwa gniazda bielika amerykańskiego, w każdym z nich po jednym pisklaku. Kurczak wspiął się po słupie i usiadł na grzbiecie jednego z piskląt. Oczywiście tutaj następuje moment paniki, który zakończył się dość szybko, bo kurczak postanowił zejść na dół i schować się przed matką orzełków.

Coś jeszcze się działo, ale już nie pamiętam.

h1

Łaskawość moja nie zna granic

14 sierpnia, 2010

Trzy osoby => Trzy sny, bez porządku chronologicznego. Pierwszy jestem w stanie przypomnieć sobie z grubsza od  konkretnego wydarzenia.

Walka na miecze świetlne, Sith z podwójnym mieczem kontra Jedi z dwoma pojedynczymi. Walczą w jakiejś hali, której część jest zaadaptowana na – powiedzmy – pokój dzienny. W pewnym momencie dekoder zaczyna strzelać czerwonymi laserami zmieniającymi wszystkie dobre istoty w zwolenników Ciemnej Strony Mocy. Oni dalej walczą, a ja używając Mocy [ :P ] przenoszę dekoder do zaparkowanego w pobliżu tira Biedronki, po czym to samo robię z Sithem. Wiem, że w środku są płyny do płukania tkanin i że to wszystko wybuchnie. Próbujemy się schować, ale z nie do końca pożądanym skutkiem, ponieważ okazuje się wkrótce, że w tirze ktoś był i nie wszyscy spoza pojazdu zdołali porządnie się ukryć. Więc część staje się bezmyślnymi, złymi zombiakami, po których nic nie widać, ale mogą być niebezpieczne, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
Chyba już po wybuchu powstaje taka mini osada w rzeczonej hali. Jest kilka domów, są obecni wszyscy niezbędni rzemieślnicy. Widzę po drugiej stronie „uliczki”, że na ścianie nie do końca ułożone są olbrzymie puzzle. Mam na stole przed sobą obrazek, który najwyraźniej ma tam powstać i zauważam jeden element układanki gdzieś obok. Jest na nim niepokojąca, jak to w horrorach, dziewczynka na huśtawce [czarne włosy, pusty wzrok… ;] ]. Każę komuś go tam zanieść. Gdy ta wskazana przeze mnie osoba pojawia się przy układance, okazuje się, że w jakiś sposób wybuch spowodował, że obrazek się zmienił. Obok panował w zasadzie dość spory bajzel, leżała obok drewniana, tylna noga wielkiego konia [miała dobre 3 m i zachowane proporcje]. Zombiaki przegoniły mojego wysłannika, który naskarżył, że to ja kazałam mu tam iść, ale ja już biegłam w stronę domku pani, u której zawsze można było się ukryć i wiadomo było, że nie jest ona zombiakiem. Rozmawiałam z zebranymi tam ludźmi aż zombiaki wyważyły drzwi wcześniej wspomnianą końską nogą. Obudziłam się ;)

Jakiś czas temu śniłam, że zamieszkałam w okolicy, w której były same akademiki – pomyślałam później, że to było coś w stylu Teków, ale trzeba zaznaczyć, że było duże i trochę portowe, bo było pełno mostków. I miało własną kolej.

Miałam się zakwaterować z koleżanką, wszystko było tak zawile zorganizowane, że nie byłyśmy w stanie niczego załatwić ani znaleźć naszego akademika. Gubiłyśmy się, ona prawie wpadła pod pociąg bo łaziła po torach. Ludzie byli kosmicznie niemili, w ogóle nie chcieli pomóc, wskazać kierunku, czy coś. Zostawiłyśmy swoje rzeczy u znajomej w pokoju i wyruszyłyśmy na poszukiwania. Już wiedziałyśmy, gdzie iść, ale trzeba było się przedostać przez labirynt rozsypujących się mostków. Ona pobiegła przodem i okazało się, że ten mostek wcale nie prowadzi tam, gdzie chciała, a sprawiał takie dobre dla nas wrażenie tylko dlatego, że ktoś z samorządu jakimś systemem przesunął go tak, bo akurat taka trasa mu była potrzebna. Ale już nie była, więc mostek zaczął się ruszać i koleżanka w ogóle nie miała jak się stamtąd wydostać, bo na każdym końcu czekała ją tylko kąpiel. Poszłam okrężną drogą, ale ten most wyglądał przynajmniej stabilnie. Obiecałam, że postaram się jakoś ją stamtąd wydostać, jednocześnie cieszyłam się, że tam nie polazłam za nią.
Nie pamiętam, czy udało się ją uratować ;)

Natomiast dziś w nocy… Miałam brać ślub. Pierwsza część snu już kiedyś mi się śniła. To znaczy…

Byłam krokodylem. Towarzyszył mi drugi krokodyl, bardziej obeznany w świecie. Starał się pomóc mi na początek, np. pokazywał, jak zdobyć dodatkowe naleśniki z kuchni. Kuchnię stanowił wielki prostopadłościan jadący na szynach zawieszonych w powietrzu. Wszystkie ściany były rozgrzane, żeby nikt po nich nie chciał łazić. Więc skakaliśmy na końcówkach ogonów [jak Tygrysek], mieliśmy podnieść kratki wentylacyjne i przez nie wylatywały podrzucane przez kucharza naleśniki, które zjadaliśmy na bieżąco. Ale kucharz musiał nas zauważyć przez jakiś mój błąd i spadłam na tory, ale dalej się poruszałam, a w miejscu, gdzie tory przecinała droga, zeskoczyłam na drogę i wpadłam pod autobus i dalej się poruszałam, tym razem używając Mocy. Od jakiegoś czasu miałam już ludzką postać, chociaż przejście było bardzo płynne.
Poruszałam się więc równo z autobusem, regulowałam tylko odległość pojazdu ode mnie. W pewnym momencie straciłam tą zdolność i wyglądało na to, że zaraz zostanę zgnieciona, więc postanowiłam – cały czas w ruchu – przeturlać się na pobocze, ale oczywiście nie udało mi się i tylko czekałam, aż poczuję koło na plecach i sobie umrę. Ale – jak to u mnie bywa – autobus się zepsuł na moich plecach właśnie, a ja tylko się przeciągnęłam i odeszłam gdzieś na bok. Tymże autobusem jechali goście na mój ślub, a przewoźnik już chwilę później dzwonił do mojej matki z pyskiem, że sabotuję własną imprezę i mnie zaskarżą, że specjalnie rzuciłam im się pod koła. Na szybko załatwiłam sobie adwokata. Miałam na sobie niebieską kieckę ślubną i nawet ktoś mi wcisnął jakiś bukiet. Szkoda, że nie widziałam/nie wiedziałam z kim ten ślub biorę.
Staliśmy na poboczu i czekaliśmy, chociaż nie wiedziałam na co. W końcu ktoś przekonał mnie, że jeszcze nic stracone i można dziś wziąć ten ślub, więc wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu jadącego w dobrą stronę. Po drodze mijaliśmy siedzibę Zotta w Opolu, więc uznałam, że chrzanię to i idę kupić sobie budyń z bitą śmietaną…
Przy okazji chciałam anulować zakup książki i zamówić inną. Obie dotyczyły chyba gotowania. W punkcie obsługi klienta próbowałam kobiecie wytłumaczyć, o co mi chodzi, ale nie była zbyt pojętna i do tego wyglądała jak zasuszona ropucha.
Była 4:30 nad ranem, łaziłam po sklepie, szukając swojego budyniu, chociaż wiedziałam, że będzie można płacić dopiero o 0:15 – wiedziałam, że to znaczy, że o szóstej rano otwierają kasy.
W końcu nie znalazłam czekoladowego i ktoś za mną łaził, więc uznałam, że trzeba stamtąd zwiewać. Na zewnątrz czekała matka w samochodzie, czmychnęłam. I odjechałyśmy drogą szerokości samochodu, po obu jej stronach była przepaść.