Kiedyś… Było kiedyś. Teraz mam sny. Tylko. W dzisiejszym nie było nikogo, kogo mogłabym nazwać z imienia i nazwiska. W sumie szkoda…
Zima w górach, nie tak daleko widzę ośnieżone ostre szczyty, z jednego jakby wisi kawał śniegu. Siedzę na ziemi, a kilka metrów dalej ktoś rąbie drewno. Naokoło mnie nie ma śniegu. Rozmawiamy o tym, ile zwykle śniegu bywa ‚u mnie’ [stwierdzam, że zwykle góra do kolan], a ile tutaj w górach – dowiaduję się, że zazwyczaj kończy się na trzech metrach. Oczywiście, zazdroszczę. Jestem upominana, że mówię ciut za głośno, ale na nic się to nie zdaje, bo z najbliższego szczytu odrywa się wspomniany kawał śniegu i spada nieopodal. Zrywam się, żeby podbiec i przyjrzeć się z bliska, jedkak zostaję zatrzymana, bo zza szczytów wylatują trzy wielkie stwory. Pierwsza myśl – Nazgule. Okazuje się, że to jakieś pomniejsze [czyt. długości oktrzydziestu metrów] smoki. Mają płonące ślepia i błyszczące łuski, co widzę świetnie, gdy przelatują tuż nade mną, przewracając mnie przy okazji. Dowiaduję się, że są ślepe – atakują tylko to, co mogą usłyszeć. Krążą nad nami jeszcze przez jakiś czas, po czym odlatują. Zauważam wtedy, że domek, który cały czas spokojnie stał obok został jakby… obudowany projekcją mojej wyobraźni [yeah…]. Wygląda teraz jak kościół z czerwonej cegły, masa witraży. Jakiś taki neogotycki. Rozpoznaję, że to swego rodzaju projekcja, bo niektóre – niedostępne z poziomu ziemi – elementy ciągle się zmieniają [kolory, kształt]. Na jego ścianach jednak widać obrazki z kośćmi do gry, stosikami żetonów – wygląda na to, że to jakiś dom gry. Wiem, że nie wolno go dotknąć. Choć nie wiem czemu. Jednak facet, z którym rozmawiałam wcześniej przewraca się i uderza w ścianę czołem. Słychać jakieś głosy… Odprowadzam go od drugiej strony, by wprowadzić go do domku, a sama wracam i cholernie nieprzekonująco błagam o litość. Staram się rozpłakać, żeby wypaść bardziej wiarygodnie. Coś się udaje, coś nie wychodzi. Rozmawiam z kimś, kogo nie widzę. Ostatecznie przełaczam jakiś pstryczek, a ściany przedsionka, w którym się znalazłam zaczynają falować, jak zerwane ściany namiotu, pod wpływem silnego wiatru.
Zmiana wątku. Wchodzę do gabinetu okulisty [dwa krzesła, biurko, coś, na czym można się położyć]. Kobieta uznaje, że kąciki moich oczu są krzywe… Rozmawiamy, wchodzi jakiś chłopak potrzebujący zwolnienia na dzień dzisiejszy. Dostaje je bez problemu, kobieta śmieje się, czy nie wypisać mu recepty z czymś na lenistwo, ale robi to dość nerwowo. Cwaniaczek uśmiecha się głupio, łapie zwolnienie [są na nim wypisane wszystkie lekcje i sale, w których mają się odbyć] i wychodzi. Okulistka znów zwraca jakąśtam uwagę na mnie. Każe mi się położyć na leżance, na której oparcie można znaleźć na odcinku „łopatki – tyłek” i łydki. Reszta nie istnieje. Kładę się, a ona jakoś naciąga mi kąciki oczu [omg…], bardzo nieprzyjemne uczucie. Przez jakiś czas później jeszcze czuję tepy ból w skroniach, a ona mówi, że należy to w jakiś sposób utrwalić. W tym celu musimy gdzieś jechać.
To jakiś duży pojazd, wygląda na bardzo solidny [od tej chwili widzę wszystko z lotu ptaka]. Na wysięgniku, który wisi po prawej stronie, jest zawieszony ładunek przyczepiony substancją, która ma być zastosowana do tych moich kącików… Trzyma jak diabli i trochę mnie to zaczyna stresować. W każdym razie droga obrośnięta po bokach jest drzewami, niektóre rosną bliżej inne dalej. Gdy wysięgnik w takie uderzy, obraca się wokół samochodu dość intensywnie i trzeba liczyć tylko na to, by akurat na drugim pasie nic nie jechało. Wszystko układa się dobrze, oczywiście, do pewnego momentu, gdy z drugiej strony jedzie tir. Samochód wyrzuca dość wysoko w powietrze [nie czepiać się, mój sen :P ]. Ląduje w stawie… Widok powoli tonącego pojazdu nie jest szczególnie miły, a gdy woda prawie zamyka się nad tym, co jeszcze zostało na powierzchni, widzę na środku ekranu [!] biały napis „To be continued”… Jakbym oglądała film. W tym momencie wiedziałam, że w samochodzie była kobieta i mężczyzna, a nie – jak na początku myślałam – dwie kobiety, w tym i ja.
Od razu zaczął się kolejny ‚odcinek’. Pierwszą sceną było jak pośród piasku na polepie ziemianki pojawia się nagi facet z samochodu z tatuażem na plecach „WILL WORK (DIG) FOR KEBAB”. Akcja dzieje się w Palestynie w czasach Jezusa. Chłopak zostaje uznany za Mesjasza i wokół tego kręci się akcja, której dokładnie nie pamiętam, kobietę chcą ukamienować [tą okulistkę…]. Na razie widzę ich dalej w perspektywnie osoby trzeciej, nie mam wpływu na fabułę. Próbują jakoś wydostać się z tych czasów, w wyniku czego znów coś wyrzuca ich w powietrze w jakimś pojeździe i lądują w „Świętym stawie”, a ja znowu widzę „To be continued”. Wkraczam do akcji. :P Chcę ich jakoś stamtąd wydostać, ale nie mogę choćby patykiem grzebać w „świętym stawie”.
On tym razem odradza się na szczycie góry, u stóp posągu Jezusa, na którego lewym ramieniu wspiera się stopa anioła, na którego głowie spoczywa stopa kolejnego skrzydlatego [nie pytać…]. Ludzie przestają wierzyć, że chłopak jest tym, za którego go uznawali, ale dostają jakoby dowód… Bo posąg ożywa, on łapie się wspomnianych stóp, anioły zaś wznoszą się w powietrze i dostarczają go na ziemię [struktura posągu nie zmienia się]. Jestem jego rzeczniczką prasową [jesteśmy dalej w tamtych realiach czasowych], siadam przed komputerem i widze wyświetloną witrynę z formularzem do wpisywania próśb o cud, u dołu widać notatkę „Jesus will answer, when he has time. Be patient!”. On w tym czasie latał i zdobywał popularność. Ja zaś postanowiłam znaleźć jego towarzyszkę.
Przypuszcza się, że zabarykadowała się w wagonie opuszczonego pociągu. Wchodzę tam z włócznią, jednak z wejścia wyrzuca mnie cios sporą mandarynką w twarz [brzmi jak brzmi, ale bolało jakby mi ktoś sporym kamieniem rzucił w pysk]. Otarłam twarz z krwi i weszłam jeszcze raz, wystraszona okulistka próbowała się jakoś wytłumaczyć, ale cóż… Nawrzeszczałam na nią, że przecież to oczywiste, że przyślą tu najpierw kogoś, kogo ona zna. Miała ze sobą tekturowe pudełeczko z jeszcze trzema mandarynkami i czymś dziwnym [kalafior? mózg? wata?].
Później rozgrywaliśmy [ja i „Jezus”] w gospodzie mecz tenisa ziemnego na zestawionych ze sobą ławach. Warunkiem mojej gry było „postawienie mi kilku piw” i – jak to do przeciwnika powiedziałam – „And no cheating!”.
W tym momencie przyszedł czas, żeby wreszcie się obudzić. ;)