Archive for Kwiecień 2009

h1

i znów zakwitną bzy…

26 kwietnia, 2009

Czytałam przed chwilą frazy wpisywane do Google’a, przerażają i śmieszą za każdym razem.

Nieistotne, w każdym razie chwalę się w końcu, że wiele się w moim życiu zmieniło. Tymczasem…

Byłam w szkole na zwyczajnej lekcji angielskiego, nauczyciel na początku zapytał, kiedy chcemy kartkówkę, zaśmialiśmy się tylko. Czekał, czekał, trochę się zdenerwował, w końcu stwierdził, że mamy się zdecydować, bo inaczej zrobi ją teraz. Umówiliśmy się na za dwa tygodnie, lekcja się skończyła, zaczęła się kolejna… Było jakieś zaliczenie/sprawdzian. Jedna osoba czytała tekst i tak długo jak czytała bezbłędnie, inna osoba mogła pokonywać tor przeszkód na ocenę. Osoba pokonująca tor mogła sobie wybrać kogoś, kto będzie dla niej czytał. Czytałam dla kilku osób, mieli szczęście, bo jakoś tak szło mi to dobrze, po trzeciej chyba wyszłam klasy, bo już mi się nie chciało – wiedziałam, że coraz więcej osób będzie mnie o to męczyć, a musiałam wrócić szybko do domu. Na korytarzu zaczepiła mnie woźna, zaczęła opowiadać, że nie powinniśmy mieć za złe zgryźliwości facetowi z angielskiego, bo stracił córkę niedawno. Wyszłam na zewnątrz i postanowiłam iść do domu pieszo. Idę, idę, w końcu zatrzymał się jakiś samochód – w nim wspomniany nauczyciel, zaoferował się, że mnie podwiezie, bo i tak jedzie do tej samej wiochy. Ok, wsiadłam, jechał z leksza za szybko jak dla mnie, w pewnym momencie zwróciłam uwagę na to, że po obu stronach drogi jest woda, jakby droga była jakąś taką trasą przecinającą jezioro – poziom wody był równo z drogą. Zaczynałam się powoli bać, że zostanę porwana. Niestety, facet w pewnym momencie gwałtownie skręcił, okazało się, że trochę pod powierzchnią wody jest pomost, ale fakt faktem koleś jechał na pamięć, twierdząc, że jego ojciec kiedyś jechał z nim tędy – zmartwiło mnie trochę to, że wszystko od tego czasu mogło tam zgnić… Jedziemy, jedziemy, wokoło już jakieś bagna, niby bagna, ale też mam wrażenie, że jeździmy po zrujnowanych drewnianych domach – fragmenty ścian, mebli, dawno nikogo tu nie było na pewno. Mam rozglądać się za czymś, co moim zdaniem by trzeszczało. Zauważam święcący białobłękitnym światłem sześcian o boku mniej więcej 20 cm, zatrzymujemy się i zabieramy go, później szukamy czegoś mniejszego, płaskiego – znajdujemy to, ale nie pamiętam do czego było potrzebne. W sześcianie ukryte jest wieczne pióro, białe z brzydkimi kwiecistymi złoceniami i jakby wyrzeźbionym gęsim piórem na końcu, a wokół stalówki było pełno czerwonego syfu, jakby krwi. Nałożyłam stalówkę, a jak chciałam napełnić pióro atramentem, to dowiedziałam się, że nie trzeba. Powiedział, że mam coś nim napisać, przy pisaniu okazało się, że rzeczywiście pisze na czerwono i poprawia błędy ortograficzne, to znaczy nie da się napisać czegoś z błędem. Okazuje się, że pisała nim kiedyś moja siostra. Mam odłożyć je na miejsce, ale kartkę sobie zostawiam, bo chcę wyekstrahować atrament i otrzymać z niego jakiś środek do zrobienia kremu usuwającego niedoskonałości skóry [yeah]. Dostaję się z powrotem do wiochy, gdzie jest szkoła, idę z matką do niej do pracy, ma tam być jakaś ekipa remontowa. Dwaj faceci leżą kompletnie pijani, nadzy. Jeden na biurku – ma protezę zamiast nogi, swoją drogą tak dziwnie wygiętą, że aż robię zdjęcie, uznając to za swego rodzaju sztukę […]. Drugi śpi na stole. Rozmawiają z nami jacyś policjanci, gubią ‘przypadkiem’ marihuanę w postaci sznurka, moja matka ją sobie przywłaszcza, bo postanawia spróbować. Zachowuje się później dziwnie, ale nie mogą jej nic zarzucić, dopiero czepiają się, jak próbuje zjeść kubek. Duży kubek. Wkłada go sobie do ust, po czym dochodzi do siebie i zaczyna się śmiać, że ‘ahaha jaka to ona głupia, bo chciała zjeść kubek’.
Wtedy ktoś odkręcił wodę w kuchni.