Archive for Grudzień 2008

h1

Nie za dużo tego GTA?

28 grudnia, 2008

Mniej więcej taki komentarz usłyszałam od osoby, która usłyszała ten opis jako pierwsza. Chciałabym tylko zauważyć, że w GTA nie grałam tak naprawdę :P
Wrocław,  jadę tramwajem, wysiadam i się robi musicalowo, biegnę kawałek po torowisku i śpiewam jakąś taką musicalową piosenkę, której słów nie pamiętam, ale coś o tramwajach było. Zdaję sobie sprawę z tego, ze jestem śledzona, choć nie wiem, czemu ktoś miałby to robić. Nie jestem uzbrojona. Siadam na murku przy jakimś domu i zaczynam czytać gazetę, bezczelnie machając do facetów, którzy siedzą w pobliskim samochodzie i udają, że nie są moją osobą zainteresowani. Po mojej lewej widzę napis wyglądający mniej więcej tak:

<— WYSPA ŻÓŁWIA —>

W pewnym momencie jeden z facetów wyciąga telefon, dzwoni, po chwili przyjeżdża karetka [taka stara polonezowata]  i zajmuje ich miejsce – czyli po przeciwnej stronie niewielkiego, kwadratowego placyku, a oni odjeżdżają. Wtedy zaczyna się granda, bo od mojej prawej przyjeżdża samochód, wyskakują z niego faceci krzyczący do siebie coś po rusku i… kto by pomyślał, strzelają do mnie, wywiązuje się ogólna strzelanina, bo jacyś inni zaczynają do nich strzelać, ja się chowam [znaczy uchylam], na początku nie trafiają, ale w końcu obrywam [widzę teraz siebie z perspektywy osoby trzeciej, więc nie czuję bólu], dostałam w +/- miejsce, gdzie rozchodzą się oskrzela [na lewe i prawe :P]. Pluję krwią, takie tam, policjanci są źli, że oberwałam, bo mieli mnie pilnować, ja jestem zła [!], ktoś krzyczy, że trzeba mnie zwieźć do szpitala, kto inny stwierdza, że to bezsens, bo dosłownie chwilę wcześniej Ruscy wysadzili wszystkie szpitale w mieście, specjalnie dla mnie. Jeden z policjantów prowizorycznie tamuje moje krwotoki [m.in. z uszu :D ]. Już widzę wszystko swoimi oczyma, tymczasem podjeżdża samochód z drugimi Ruskimi, na szczęście tym nie udaje się mnie trafić, giną. Zabierają mnie do pobliskiego sklepu zoologicznego, gdzie karmią mnie jętkami [tak na to mówią, ale jak dla mnie to były rozwielitki], co wyraźnie podnosi mój poziom żywotności, wygląda na to, że przetrwam. Wywożą mnie do domu. Pełno tu ochrony [i to już takich byczków z antyterrorystów :P ], matka zauważa przez okno, że ktoś idzie w kierunku drzwi i nie są to osoby znajome, więc wysyła mnie na strych, gdzie mam się schować. Jako broń znajduję sobie średniej wielkości łopatę. W tym momencie dzieje się coś dziwnego, bo dołączają do mnie jakieś jednostki, które mają mnie bronić i które zostają tam dopuszczone przez moją matkę, ale chwilę później zastępuje je ktoś inny, dostają za to opieprz ode mnie, bo wiem, że nie maja autoryzacji danej przez matkę i wręcz przyznają się, że przyleźli tu bez jej wiedzy, co jest conajmniej dziwne. Wtedy jeden wyciąga taką sporą kamerę i zaczynają kręcić, jak cała grupa wbiega na strych, na ich czele jakiś taki o ciemniejszej karnacji – okazuje się, że to jakieś jednostki egipsko-arabskie. Denerwuje mnie to, bo kręcenie takich głupot jest bezcelowe i wręcz może komuś złemu pomóc, dlatego ten supersamiec na czele obrywa ode mnie łopatą po mordzie, kamera zostaje zniszczona w podobny sposób. Później ci kolesie organizują sobie ucztę na moim strychu, przebierają się w robocze ciuchy i zaczynają ów strych remontować, wyduszam z jednego z nich, że tak naprawdę są tutaj, żeby zbierać informacje na mój temat, żeby przekazać je Osamie.

Ekhm.

Postanawiam wiać :P Schodzę na dół z łopatą, tam stoi koleś z kałachem z wbudowaną weń kamerą/komputerem i nadaje bezpośrednio do Osamy, celując we mnie kamerą, zasłaniam ją ręką i zmienionym głosem i sepleniąc błagam go o litość dla mnie i mojej matki – Osama się rozłącza, bo uznaje, że to nie ja, po czym wyrywam kolesiowi broń, walę mu kolbą w nos i próbuję to odbezpieczyć, żeby go zastrzelić. Odciągam jedno coś, drugie, ale dalej nici ze strzelania . Wtedy któryś z tych starych żołnierzy wykonuje jakiś taki gest, który powtórzony na broni sprawia, że mogę strzelać. Zabijam tego złego [naboje to takie małe dziwne sprężynki]. Znajduję matkę zamkniętą w pokoju ‚dziennym’ – jest dziwnie ubrana ma perukę taką wysoką i suknię z krynoliną, ale jakoś mnie to nie dziwi [!]. Uciekam, wiem ,ze ona sobie poradzi. Dzwoni do mnie kuzyn – szef mojej ochrony – mam się z nim spotkać w jakiejś knajpie. Jestem znowu we wrc, idę na miasto, na pasku życia widzę, że niewiele mi brakuje do śmierci, więc postanawiam coś zjeść, ale napierw jadę motorem – przede mną wyświetla się trasa, po której mam jechać, trafiam do jakiegoś skateparku, gdzie muszę zdobyć kilka nowych umiejętności, zanim zrobię cokolwiek innego. Tak więc zamieniam motor na deskorolkę i cośtam robię – same prostsze rzeczy typu kickflip [prostsze, jak się gra na komputerze, pewnie w rzeczywistości bym w życiu tego nie zrobiła]. Robię co trzeba i odjeżdżam, podjeżdżam pod centrum handlowe, po którym jeżdżę na deskorolce, dzwoni telefon, że skoro już tu jestem to mogę zrobić misję z gonieniem tej pijanej olbrzymiej pomarańczy [ !  ;] ], ale uznaję, że najpierw musże podreperować sobie życie. Idę do baru mlecznego w tym budynku, nad jednym kolesiem po drodze wyswietla się napis ‚he wants to speak with you’, ale olewam to, mam wazniejsze sprawy na głowie. Podchodzę do lady i po krótkim dialogu kupuję jakieś mięsne ‚danie dnia’, za które płacę równo dolara.
Siadam z żarciem [okazuje się, że to pierogi plus jakaś surówka, a wszystko wymieszane z makaronem z zupki chińskiej] do stołu, część osób wychodzi z baru pozostałe cztery stoły [ok. sześcioosobowe] – jak się okazuje – zajmują agenci, mający mnie ochraniać. Dostają opieprz ode mnie, że wpieprzają, zamiast się mną zajmować. Gadam z tym, siedzacym najbliżej mnie, który stwierdza, że on na akcję nie pójdzie z pustym żołądkiem, to mu tłumaczę [patrząc za okno na dach sąsiedniego budyku, gdzie błąka się samotny gołąb], że wg Geralta nie warto iść z pełnym żołądkiem do walki, bo później tylko syf w jelitach jest i paskudniejsze rany się robią, na co koleś odpowiada, żebym wypluła te słowa i…
Budzę się ;)

h1

A później znowu…

26 grudnia, 2008

Samolot, którym lecę [jako pasażerka – bez przesady] rozbija się w czasie przelotu nad Chile z powodu wystąpienia trąby powietrznej, w tym momencie warto napomknąć, że jestem politykiem bardzo nielubianym w tym kraju, więc lepiej, żebym nie ujawniała swojej tożsamości. Wygrzebuję się małopoobijana z wraku [ ;] ], żeby obserwować jak na ziemi też panuje panika, ludzie uciekają, nawet nie wiedzą, gdzie, ale uciekają najszybciej jak potrafią, choć czasem są w stanie tylko się czołgać. A i to ułatwia sprawę, przecież nikt nie zwróci na mnie uwagi teraz, może uda się przetrwać. Idę ulicą, dziwnie spokojna, jakby lekko zrezygnowana, ale w żadnym wypadku się nie poddaję, bo idę spokojnym, ale zdecydowanym krokiem, tu nie ma czasu na to, żeby się wlec. Zmierzam do najbliższego budynku, który został w całości, bo większość tego, co widzę to ruiny, zgliszcza i straszny syf, a do tego zapada zmierzch. Wchodzę do budynku – szkoły, mrugam

i już widzę świat oczyma kogoś innego. Siedzę w ławce i piszę maturę, w klasie jest bardzo ciemno, przyświecam sobie zegarkiem od czasu do czasu, bo inaczej nie da rady. W końcu odzywam się z uprzejmym pytaniem, czy można by zaświecić światło, nauczyciel łaskawie rusza dupsko zza biurka, próbuje pstryknąć światło, ale nic z tego – nie ma prądu. Otwiera drzwi na korytarz – tam jest normalnie jasno, ktoś się dziwi, że to niemożliwe, że cośtam, ja coś mówię o tym, że inne fazy, że to dlatego, ale odwraca naszą uwagę od tego tematu fakt, że na korytarzu panuje chaos ;) ludzie uciekają, krzyczą – ogólnie nie jest wesoło. Wstaję, żeby zerknąć za drzwi i oprócz chaosu widzę sunącą korytarzem w moim kierunku niewielką, ale śmiercionośną [pozostawia za sobą syf i rozprute flaki] trąbę powietrzną. Zatrzaskuję drzwi [zanim to robię, widzę na korytarzu chłopaka, który trzyma fotel, na którym siedzi kto inny], trzymamy je wszyscy, żeby jakoś to oddzielić od nas, po jakimś czasie hałasy ustają, wyglądamy na zewnątrz, zauważam, ze tamten koleś [choć martwy], trzyma dalej połowę fotela z nogami tej drugiej osoby, a jej resztka leży gdzieś dalej. Dość przytomnie postanawiam uciekać. Idę przez szkołę, czaję się trochę, w końcu docieram do windy. Drzwi rozsuwają się, a w windzie leżą zwłoki mężczyzny i w kącie stoi kobieta. Jest nienaturalnie spokojna, wręcz odprężona – dlatego uznaję, ze chyba lepiej nie pakować się tam. Drzwi zamykają się, a mnie ogrania jakiś dziwny niepokój – strach, ale taki, który nakazuje czujność, a nie jakiś irracjonalny lęk, rozglądam się uważnie, w końcu mrugam i

jak otwieram oczy, to winda, w której jechałam* zatrzymuje się, przestępuję nad zwłokami jakiegoś faceta i wychodzę; spokojnym krokiem wychodzę z budynku – ulice są puste, panuje cisza, tylko gdzieś słychać pożar/płomienie, jest ciemno. Wsiadam do pierwszego lepszego samochodu, mrugam i

jestem znowu panią polityk, siedzę w tym aucie, ruszam za jedynym samochodem, jaki udaje mi się wypatrzeć. Jadę przez jakieś wiochy za nim, w końcu zjeżdża na pobocze, a ja z braku lepszego pomysłu robię to samo, w końcu to może być jedna z nielicznych żywych jeszcze osób. Z tamtego auta wysiada jakaś zadbana, starsza pani i patrzy na mnie życzliwie, aż za życzliwie. Po wyjściu z samochodu rozmawiam z nią przez chwile, próbując jej wyjaśnić, ze mieszkam tuz obok [to oczywiście marny wkręt, ale musze powiedzieć cokolwiek], kobieta nie daje się przekonać, nie wierzy mi. Zerkam na tablicę ogłoszeń tuż obok, gdzie napisane jest coś o urzędzie pocztowym w Verdun, więc od razu rzucam historyjką, że nie wiem, co się ze mną dzieje, muszę wrócić do Verdun, gdzie jest mój dom, ale nie mam pojęcia, jak tam dojechać. Kobieta bezproblemowo tłumaczy mi, gdzie to jest, wsiadam w samochód i odjeżdżam. Jadę, jadę… mrugam i

;)

po otwarciu oczu okazuje się, ze nie jadę sama. Jest nas kilkoro, jedziemy autostradą w Polsce, celem jest „Zachód”. Musimy zrobić przystanek, bo jakieś dziecko się zlało/porzygało/już sama nie wiem, zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Tam tylko jedna osoba z obsługi, a tak pustki, ani jednego samochodu. Wychodzimy, korzystam z okazji, idę do kibla, po chwili już mnie wołają, że trzeba jak najszybciej jechać. Wyłażę, a na stacji pełno samochodów, autobusów i tak dalej. Dziwi mnie to. Pytam kierowcę, dlaczego właściwie jedziemy na ten „Zachód” – okazuje się, że uciekamy przed ‚falą’ trąb powietrznych jaka ogarnęła… opolszczyznę ;)

Budzę się

*) – to chyba dość oczywiste, że jestem kobietą, którą chwilę wcześniej oglądałam oczyma ‚maturzystki’ ;)

Mam nadzieję, że Święta mijają miło :P Sen jest już dość stary, ale wydaje mi się, że jest wart uwagi.